Wczoraj umarł mój piesek, którego miałam, znałam i kochałam 9 lat. Od dnia jej narodzin. Perełka.
Już nigdy nie zobaczę jej dużych zaginających się uszu, po których wewnętrznej stronie miała piegi, jej białego krawacika, cienkiego ogonka, brązowych oczu, aksamitnego noska, różowego języczka i białych ząbków. Nigdy więcej nie pogłaszczę jej po dość długiej, czarnej sierści. Ani nie usłyszę jak szczeka. Nigdy więcej nie przytulę. Nigdy więcej nie poda mi łapki.
Perełka nie lubiła zostawać sama w domu. Była szczególnie przywiązana do mojej mamy. Zawsze, gdy moja mama wyszła na dłuższy czas, Perełka po powrocie robiła jej coś na wzór awantury. Uwielbiała, gdy częstowało się ją jedzeniem z ręki, które akurat jedli ludzie podczas posiłku. W ogóle, Perełka chciała być jak człowiek. Była niezwykle emocjonalna jak na psa. Zawsze, gdy widziała, że wszyscy domownicy szykują się do wyjścia, robiła taką smutną minę. Cieszyła się, gdy ktoś wygłupiał się razem z nią. Miny - to była jej specjalność.
Ciągle nie mogę uwierzyć w to, że odeszła. Nigdy jeszcze tak nie płakałam po niczyjej śmierci. Wyglądała pięknie, nawet martwa. Spokojna, jakby tylko położyła się na chwilę.
Żegnaj kochanie. Żegnaj Perełko.
To serduszko znalazłam w folderze z bardzo starymi obrazkami. Narysowałam je w paincie, gdy Perełka była mała.